Znowu nam się udało, można by rzec. Powtórzyliśmy wyczyn z początku stycznia i, mimo szalejącej pandemii, udało nam się po raz kolejny zażyć „puchowych kąpieli” w Szwajcarii. Choć przyznam, że tym razem było ciut bardziej nerwowo (dość dynamicznie zmieniała się sytuacja pandemiczna na niemieckich granicach). Niemniej bardzo przydały się doświadczenia i wnioski z poprzedniej wyprawy.
Nagły przyrost zakażeń spowodował, że nawet Szwajcarzy wystraszyli się Polaków. Na szczęście wyczuliśmy dobry moment, zanim zdążyli zamknąć granice i wprowadzić obostrzenia wjazdowe.
Tym razem ekipa składała się z 6 osób, 4 z Sekcji i 2, z tak zwanego bliskiego otoczenia. Udało nam się wynająć większy kamper, jakoś ogarnęliśmy organizacyjny chaos, mimo angażu połowy grupy w organizację Strzeleckiego 😉 Jak zwykle my byliśmy już w drodze, kiedy w Chrzanowie, Ania kończyła właśnie zakupy z wyjazdowej listy. Dzięki temu zaoszczędziliśmy cenny czas i ruszyliśmy wcześniej w podróż ku krainie śnieżnej szczęśliwości 😉 Niestety wszystko co udało nam się nadrobić, straciliśmy w kilkugodzinnym korku na niemieckiej autostradzie. Wobec tego na pierwszą turę wyszukaliśmy łatwo dostępną trasę z Alt St. Johan. Zresztą opóźnienie nie było jedynym wyzwaniem. Kilkudniowe, intensywne opady spowodowały ogłoszenie w większej części kraju lawinowej 4. A zatem planując, trzeba się było pogimnastykować także w tej kwestii.
Alt St. Johan to nieduża miejscowość w kantonie St. Gallen, w północno-wschodniej części Szwajcarii. Znajduje się tutaj ośrodek narciarski Toggenburg-Chäserrugg, w masywie Churfirsten.
Pogoda nie obiecywała za wiele. Padał gęsty, mokry śnieg, a szczyty spowite były mgłą. Początkowy plan zakładał wyjechanie kolejką do pośredniej stacji i stamtąd tura na przełęcz pomiędzy Schibenstoll i Hinterrugg. Ostatecznie ruszyliśmy częściowo drogą wzdłuż stoku i pod kolejką Sellamat. Początkowo droga pięła się dość ostrymi zakosami w lesie, potem łączyła ze stokami narciarskimi.
Niedługo przed dotarciem pod stację pośrednią przestał padać śnieg, a widoczność znacznie się poprawiła. Ze stacji widać było stację końcową na szczycie Chäserrugg oraz niektóre z tras zjazdowych i okoliczne szczyty. Zachęceni pozytywną zmianą ruszyliśmy dalej w stronę przełęczy, jeszcze moment wzdłuż tras, a potem częściowo w lesie, aż do pięknie wyświeżonej wyżyny, prowadzącej na przełęcz, u podnóża pionowych ścian Schibenstoll i Hinterrugg.
Pogoda poprawiła się na tyle, że między chmurami pojawiało się stopniowo coraz więcej niebieskiego nieba. Niestety czas nas gonił. Zdecydowaliśmy, żeby przepiąć się do zjazdu na szczycie płaskowyżu, na chwilę przed przełęczą.
Pierwsza część zjazdu, po pofalowanym płaskowyżu, w miękkim puchu po kolana, dostarczyła mnóstwo frajdy. Zjeżdżaliśmy linią podejścia, następnie więc szlak prowadził niezbyt gęstym lasem, aż do śnieżnych pól w okolicach pośredniej stacji kolejki. Dalsza część zjazdu odbyła się już po trasie narciarskiej lub obok niej, ale i tak w całkiem wysokim i miękkim, nieratrakowanym śniegu. Tutaj złapaliśmy jeszcze ostatnie promyki zachodzącego słońca i w doskonałych nastrojach dojechaliśmy prawie pod sam kamper. Udało się urobić kilometry i ok. 1000 m w pionie, więc mogliśmy spać spokojnie 😉 Szybka przebiórka, krótkie poszukiwania dogodnego miejsca na nocleg, zasłużona obiadokolacja i chwila na gry planszowe, a potem długo wyczekiwany sen.
Kapryśna aura pod Selun fot A Marcinkowska
Doskonałe warunki śniegowe, dobre prognozy oraz ciekawe szlaki, pozwalające urobić coś mimo sporego zagrożenia, przekonały nas, aby pozostać kolejny dzień w okolicy Alt St. Johan. Celem na dzień drugi był Selun (2205 m). Na szczyt prowadzi szlak, który ma swój początek w miasteczku. Następnie prowadzi przez polany i zakosami, przez mocno nastromiony las, prawie cały czas jednostajnie w górę.
Poranek wita nas chwilowym opadem śniegu, który towarzyszy nam do granicy lasu. Potem pogoda znacząco się poprawia i wychodzi słońce. Z lasu wychodzimy na rozległy płaskowyż. Gdzie nie gdzie wystają spod śniegu zasypane niemal po dach domki. Naszym oczom ukazuje się też piękna panorama, z naszym celem w samym jej centrum.
Szlak na szczyt prowadzi dość jednostajnie nachylonym stokiem, który okalają z trzech stron skalne urwiska.
W mniej więcej połowie drogi na szczyt nadchodzi gęsta chmura, z której sypie gęsty, drobny i mokry śnieżek, który skutecznie zasypuje chwilę temu przedeptany przez poprzednią grupkę ślad oraz ogranicza dość mocno widoczność. Wzmacniamy czujność, trzymamy odstępy, ale tak, żeby się widzieć i postanawiamy dojść na szczyt. Słychać na nim głosy lokalsów, którzy szli przed nami. Najwidoczniej czekają na górze, aż widoczność się poprawi.
Docieramy na szczyt, pod krzyż, gdzie wciąż jeszcze trochę prószy. Ustawiamy się wokół krzyża, ale ostrożnie, by nie nadepnąć na nawis, nad urwiskiem, po drugiej stronie szczytu. Ustalamy możliwe scenariusze zjazdu w ograniczonej widoczności, a w międzyczasie przepinamy się, popijamy herbatę i zagryzamy coś na szybko. Na nasze szczęście ten czas wystarcza, by chmura z opadem przeszła. Na powrót robi się widno. Chwilę przed nami jadą autochtoni. Potem ruszamy my, pamiętając, by trzymać odległości i nie dociążać stoku, bo puchu sporo, a pod spodem czuć twardą warstwę. Niemniej zjazd jest piękny. Miejscami śniegu po uda.
Sprawnie zjeżdżamy na wypłaszczenie, a stąd na polany w stronę linii podejścia, która będzie także naszym zjazdem. Zatrzymujemy się, żeby nacieszyć wzrok ładnie wyrysowanymi liniami ostatni raz i ruszamy dalej w dół. Gdzie się da, ścinamy nieco przez las, który miejscami jest naprawdę stromy, aż wreszcie wyjeżdżamy ciut łagodniejsze, ale wciąż ładnie pofałdowane i dziewicze łąki pokryte grubą warstwą świeżego puchu. Sama radość!
Trochę mokrzy, od topiącego się na nogach puchu, ale pełni entuzjazmu, z kolejnego pięknego dnia w górach, wracamy do auta. Na parkingu nie ma już nikogo prócz nas, więc pozwalamy sobie wyciągnąć krzesełka, poleżakować i poopalać się chwilę, sącząc „pandemiczne” piwko w limonką. Wszak kolejne 1400 metrów przewyższenia za nami. Stąd ruszamy w dłuższą drogę do Engelbergu.
Aga w zjezdzie z Wissberg fot A Marcinkowska
Budzi nas piękna, słoneczna pogoda. Szybkie śniadanie i ruszamy z naszego nocnego „Secret spotu” na parking kolejki Fürenalp. Chwila na obserwację linii podejścia, zjazdu i ruszamy na Wissberg. Zakos po zakosie nabieramy wysokości. Dochodzimy pod skały na wysokość ok. 2300 m, gdzie część grupy decyduje się zjechać. Dwójka kolegów próbuje zdobyć szczyt, jednak sytuacja pod nim nie napawa optymizmem, więc przerywają atak i zjeżdżają.
Zjazd spod szczytu, nie dostarcza im pozytywnych wrażeń, za to reszcie zjazd spod skał mija bardzo przyjemnie, na tyle, że niektórzy decydują się na drugie, a nawet trzecie podejście. Druga część tymczasem rusza jeszcze na krótki narciarski spacer panoramiczną trasą.
Widoki stąd zapierają dech w piersi. Siadamy na chwilę pokontemplować je w ciszy i uwiecznić na zdjęciach, a następnie wracamy pod stację kolejki. Tutaj jeszcze mała nagroda, czyli aperolowy toast, chwila na harce w śniegu i wygrzanie w promieniach popołudniowego słońca. Potem w podgrupach wracamy kolejką na dół, bo spore zagrożenie lawinowe unicestwia plan zjazdu spod kolejki, bezpośrednio do doliny. Niemniej wracamy z tarczą i uśmiechami na twarzy, bo to był kolejny piękny dzień w górach oraz z kolejnymi cennymi metrami na liczniku.
Wychodzimy na gran Grindelgrat fot. M Tracz
Dzień czwarty, to wizyta w „wymarłym” sezonowo Rosenlaui. Kamper dowozi nas niedaleko za szlaban, po czym resztę drogi do początku szlaku, z racji na oblodzenie, pokonujemy na nogach. Początkowy plan zakłada wyjście na Tschingel, ale w trakcie zmieniamy nieco trasę i udajemy się na zbocza Grindelgrat (ok. 2300 m), gdyż oferują znacznie lepsze warunki zjazdowe.
Szlak prowadzi z wioski przez las, a następnie lekko pofałdowanym terenem na grań. Trochę przypomina nam to nasze Tatry Zachodnie. Po drugiej zaś stronie doliny podziwiamy widoki na strzeliste 2 i 3. tysięczniki poprzecinane jęzorami lodowców. Popołudniu dochodzą nas stamtąd złowrogie odgłosy schodzących lawin.
Tymczasem my z grani zjeżdżamy w całkiem fajnym śniegu, ale niżej, gdzie słońce mocno dziś operowało, wpadamy już w szreń łamliwą, która towarzyszy nam prawie do końca zjazdu. W wiosce zatrzymujemy się jeszcze na chwilę, by nacieszyć oczy pięknymi widokami i ruszamy na dół, do kampera. Dzisiaj jeszcze szybkie zakupy i przejazd w ostatnie miejsce postoju, czyli Melchtal.
Ostatni dzień spędzamy na turze na przełęcz Chli Hohmad. Piękna, długa tura w świeżym śniegu, zjazd w puchu po uda z przygodami po drodze. Zaliczyliśmy skalny próg, kilka leśnych przeszkód i tradycyjnie już, przeprawę przez potok. Jednym słowem całkiem dobre zakończenie naszych szwajcarskich działań.
Po powrocie do kampera szybko pakujemy manele, jemy obiad i ruszamy w drogę powrotną. Długie godziny mijają na zmianę na kierowaniu, spaniu i grach. Wracamy opaleni, zadowoleni i z poczuciem dobrze wykorzystanego czasu oraz ulgą, że udało nam się załapać na „wolny” wjazd, ostatnim rzutem na taśmę.
W te kilka dni udało nam się przemierzyć podczas 5 tur, łącznie 79 km i 6200 m przewyższenia, a do tego około 2500 km kamperem i nadal się lubimy 😉 to bardzo dużo.
Magda Tracz