Podróżowanie w czasach pandemii jest możliwe, pod warunkiem, że jest się mocno elastycznym i gotowym na wszystko. Miała być Rumunia, a była Szwajcaria. Miały być kwatery, a był kamper. A było to tak…
4 stycznia, wczesne popołudnie. Rumunia postanawia zamknąć się na turystów z Polski i wprowadza obowiązek kwarantanny po wjeździe. Wyjazd zaplanowany na 5 stycznia po pracy… .Zaczyna się “nerwówka”. Telefon wibruje niemal cały czas. Dzielimy zadania, każdy sprawdza, gdzie tylko może, jakie są lokalne obostrzenia i gdzie można dostać się bez kwarantanny. Po krótkiej dyskusji decydujemy się na Szwajcarię i rozpoczynamy nerwowe poszukiwania kwater lub kampera.
Kilka godzin później, wieczorem, mamy wstępny kierunek – Szwajcarię. Jest wszystko co trzeba: obeznane przepisy wjazdowe, trasę oraz umówionego kampera. Rzec fuksem, to mało! Cudowne zrządzenie losu, bo po obdzwonieniu chyba wszystkich wypożyczalni, w jednej został cały 1 kamper 😉 A zatem bierzemy!
5 stycznia koło 19.00 odbieramy od pana auto oraz krótki instruktaż, zapinamy pasy i jedziemy. Przed nami jeszcze krótki przystanek pod Leroy na wylotówce i w Chrzanowie, gdzie w czasie naszej podróży tam, Ania kończy robić zakupy zaopatrzeniowe dla całej ekipy.
Jest koło 22.00, kiedy cała ekipa w komplecie (Ania Marcinkowska, Agnieszka Mendys, Marcin Spędzia, Piotr Walkowski i ja) odjeżdża z parkingu pod Biedrą w Chrzanowie. Ahoj przygodo!
Przed nami jakieś 1300 km przez Polskę, Niemcy, Austrię i kawałek Szwajcarii. Doszły do nas przecieki z pewnych (klubowych ;)) źródeł, że w Val Bedretto jest warun prima sort i nasi tam już są 😉 Kieruje każdy, a kto nie kieruje, próbuje się przespać, choć trochę.
Pierwszy moment za kierownicą jest trochę czujny, auto buja się przy każdym mocniejszym podmuchu, ale po pół godziny już jest znacznie pewniej i lepiej. Granice udaje się pokonać bez zbędnych ceregieli.
6 stycznia około 12.00 lądujemy we Flums celem szybkiej tury na dobry początek i rozruszanie kości po kilkunastu godzinach za kółkiem. Szybko nabieramy wysokości, z małą pomocą kolejki 😉 , która jak się okazuje ma zdalną obsługę. Płacimy za przejazd w górnej stacji i ruszamy.
Jest lekki mróz i sypie delikatnie śnieg, chwilę później niebo się przejaśnia, chmury się rozwiewają i wychodzi popołudniowe słońce, co pozwala nacieszyć wzrok pierwszymi alpejskimi widokami. Mroźne powietrze wdziera się do płuc, oczy ciut łzawią od wiatru, ale uśmiech jakoś nie schodzi nam z twarzy. Śniegu sporo, ale jeszcze gdzieniegdzie wystaje kawałek skały lub krzaka.
Docieramy do podstaw ścian Guschy i przepinamy się do zjazdu. Ten jest całkiem miły i puchowy. Dojeżdżamy w okolice kolejki i, po krótkim poszukiwaniu, znajdujemy finalną drogę w dół, która wiedzie zboczami rozległej doliny. Śmigamy na nartach póki się da, resztę schodzimy, krętą, asfaltową drogą. Szybki poturowy ogar i już jesteśmy w drodze do Val Bedretto, a dokładniej All’Aqua.
Gubimy nieco ślad na dziwnym rondzie, które podczas tych kilku dni przyjdzie nam objechać dobrych kilka razy, czasem po kilka okrążeń 😉
Jest wieczór, docieramy do Bedretto i czuć, że jesteśmy dużo wyżej. Mróz dobija do 17 kreski poniżej zera, ale nam jest ciepło. Ogrzewanie jeszcze dzisiaj postanawia działać dobrze, a my staramy się ogarnąć w piątkę na małej przestrzeni. Idzie całkiem sprawnie. Po dłuższej chwili zasiadamy już nawet do wyczekanej, ciepłej kolacji, a do drzwi pukają goście – Karolina i Sławek Bosakowie. Gadu gadu, lampka wina i jakoś robi się dziwnie późno, więc ustalamy plan gry i kładziemy się spać.
7 stycznia, 7.00 rano, wyskakujemy z ciepłych śpiworów i gotujemy się do wyjścia. Po drodze jeszcze pożywne śniadanie i ruszamy. Po sowitych opadach obowiązuje lawinowa trójka, a więc za cel obieramy pobliską przełęcz Gerenpass. Słońce pięknie grzeje, a my drepczemy do schroniska po drodze – Capanna Piansecco. Tutaj spędzamy chwilę na tarasie, uzupełniając płyny oraz robiąc mini sesję foto 😉 i ruszamy dalej, najpierw po wypłaszczeniu. Chwilę później wbijamy w stok o większym nachyleniu, więc zakos za zakosem pniemy się w stronę celu. W okolicach przełęczy wchodzimy w strefę cienia i wiatru, więc robi się dość lodowato, a zatem na progu przełęczy przepinamy się i zjeżdżamy. Część ekipy rusza jeszcze kawałek do góry w drugą część doliny, ale zjazd okazuje się nie tak fajny na jaki się zapowiadał. Teraz już wszyscy razem ruszamy w dół. Niestety cały dzień słońca zrobił swoje, więc śnieg już nie jest tak puszysty i lekki, do tego trzeba minąć kilka naturalnych przeszkód po drodze w lesie, ale szczęśliwie docieramy do kampera.
W dolinie wita nas znowu siarczysty mróz, który rośnie z każdą godziną. Miło wejść do nagrzanego auta i zjeść coś ciepłego. Dzisiaj też robimy małe zakupy w pobliskim miasteczku, a potem rozgrywamy jeszcze partyjkę niekończącej się gry karcianej, której zasady, mamy wrażenie, kolega Piotr wymyśla prawie na poczekaniu 😉 Niemniej dzięki temu wieczór nabiera rumieńców i wesołej atmosfery.
8 stycznia, dzień 3, feralny 😉 Budzi nas chłodek. Szybko orientujemy się, że skończył nam się gaz w butli, w ciągu nocy. Panowie ogarniają zmianę butli, w międzyczasie my odpalamy śniadanie i jemy w kurtkach, bo niestety po zmianie kartusza piec nie odpala mimo kilku usilnych prób. Pakujemy więc czym prędzej manatki i ruszamy na turę licząc, że rozgrzejemy się po drodze i rozgryziemy to po powrocie.
Początek tury nie rozpieszcza, bo idziemy północnymi stokami, w cieniu, a do tego co jakiś czas mocniej powiewa. Powietrze przeszywa chłodem, a słońce majaczy dopiero w okolicy Poncione di Val Piana. Pech, a może bardziej mróz, trochę nam utrudnia, bo 2 osobom z ekipy miejscami nie kleją foki. Na szczęście mamy zestaw naprawczy, a w nim klej w plasterku i wszechmocnego silvertape’a. To skraca postój, który dał się we znaki zimnem.
Ruszamy z kopyta. Pniemy się zakos po zakosie, aż wreszcie wchodzimy w strefę słońca. Jakaż zmiana. Świat od razu wydaje się lepszy 😉 Krótki postój w słońcu na popas, łyk ciepłej herbaty i idziemy dalej. Dochodzimy do „przedwierzchołka”, sprawdzamy czas i postanawiamy zacząć zjazdy już tutaj. Piękny i stromy stok daje mnóstwo funu, choć jedziemy dość czujnie. Dojeżdżamy szybko do strefy cienia. Jedynym jej plusem jest to, że śnieg utrzymał tu swoją puszystość. Ta część doliny jest już mocno przejeżdżona, więc też bardziej bezpieczna. Metry gubimy bardzo szybko, ale zjazd daje mnóstwo frajdy. Dopiero ostatni kawałek stawia przed nami większe wyzwania, m.in. mocno nastromiona ścianka, która na skutek rozjeżdżenia zamieniła się w lodowy spad, który pokonujemy nieco czujniej i wolniej. Potem jeszcze chwila lasem i wyjeżdżamy na mostku, w okolicach parkingu. To był mroźny, ale piękny dzień, z mnóstwem dobrych zjazdów.
Dzisiaj jeszcze tylko czeka nas rozkmina nad butlą, wyjątkowo wolny przejazd, w związku z tym, przez tunel, udane podejście do prysznica;) więc dzień jednak kończymy sukcesami, kiedy po wymianie smsów, przegrzebaniu forów kamperowych i wymianie spalonego bezpiecznika, udaje nam się wreszcie odpalić ogrzewanie. Przemieszczamy się też do Realpu i łączymy siły z Jaromirem.
9 stycznia, miły, ciepły i słoneczny poranek. Jedyną trudnością jest parking przy drodze i mała ilość zarośli 😉
Po pożywnym śniadaniu ruszamy na kolejną skiturę, doliną Witenwasseren do schroniska Rotondohütte, a następnie część grupy idzie na pobliską przełęcz, a część na Läckihorn.
Podejście jest dość długie i żmudne, i po pierwszym podejściu kluczy bardzo delikatnie się wznosząc po rozległej dolinie. Za to można nacieszyć oczy przepięknymi widokami na otaczające granie i szczyty. Gdzieniegdzie na stokach widać ślady zjazdowe. Dodatkowym widowiskiem jest piękne i bardzo fotogeniczne halo wokół słońca.
Po dłuuuugiej prostej dolina zakręca i wznosi się wyraźnie. Nieco bardziej strome podejście kończy się przy schronisku. Jest ono oczywiście zamknięte, a posiłki i napoje wydawane są wyłącznie na wynos. Po przerwie ruszamy dalej w stronę przełęczy Läckipass. Dochodzimy do przełęczy, skąd rozpościerają się piękne widoki na otaczające szczyty. Pogoda wciąż dopisuje, warunki idealne – słońce, mróz i puch, puch, puch. Zjeżdżamy dość stromym zboczem, w śniegu po uda, do lodowca Witenwasserengletscher i dalej w dół doliny. Zjazd obfituje w trawersowanie i brodzenie przez dość wartki potok. Na szczęście nikt nie kończy przymusowym morsowaniem 😉 i wszyscy suchą stopą, nartą i foką docierają do kampera na zasłużoną porcję makaronu.
Jeszcze tego wieczoru ruszamy naszym wesołym „autobusem” na ostatni postój w Weglosen. Zgodnie ze wskazówkami Jaromira docieramy na parking koło kolejki i tutaj nocujemy. Zanim jednak zapadniemy w błogi sen, rozgrywamy pasjonującą potyczkę planszówkową.
10 stycznia, po szybkim porannym „ogarze” wyruszamy na spotkanie z Jaromirem na początku szlaku, a stąd dość stromym podejściem nieco skracamy sobie drogę. Kolejny odcinek idziemy szlakiem, który nieco przypomina naszą rodzimą „ceprostradę”, a który prowadzi do kilku okolicznych schronisk na wyżynie pod Twaribergiem. Tutaj odłączam się od grupy i zawracam szlakiem podejścia, gdyż obtarte poprzedniego dnia pięty dają mi się mocno we znaki. Tymczasem ekipa rusza dalej w stronę szczytu Twariberg, długim, dość stromym żlebem.
Na zjeździe znów nie brakuje wrażeń, a niektórzy nawet przekonują się, że wiązania skiturowe całkiem skutecznie się wypinają, lądując głową w puchu 😉 W tym czasie ja ogarniam ostatni ciepły posiłek, który jest też obiadem pożegnalnym z Jaromirem. Dzielimy się wrażeniami, dziękujemy za kilka dni wspólnych działań i rozstajemy.
Szybkie pakowanie i ruszamy w długą drogę powrotną. Przed Zurychem wpadamy w korek, ale udaje nam się wyrwać z niego i krętymi, górskimi drogami, z pięknym widokiem, docieramy do dalszej części autostrady w stronę granicy. Znów udaje nam się pokonywać kolejne granice bez przeszkód i kontroli. Ostatnią przygodą jest dojazd do stacji po polskiej stronie granicy na oparach ;), a potem to już jakoś strasznie szybko mija. Zostawiamy Anię w Chrzanowie, Majkiego pod Witkiem. Jeszcze tylko urządzamy prysznic kamperowi, robimy porządki, odstawiamy na parking i rozjeżdżamy się do domów. Jak to zwykle bywa, wszystko co dobre szybko się kończy.
W ciągu 5 dni działań udaje się nabić 80 km oraz 5400 m przewyższenia na nartach, a kamperem około 2850 km. Wracamy bogatsi o nowe doświadczenia i z planem na kolejne wspólne działania, może znowu kamperem, który zapewnia tak ważną mobilność i uniezależnia od rezerwacji kwater, w tych dziwnych, pandemicznych czasach. Zobaczymy gdzie nas tym razem poniesie, ale obiecujemy, że podzielimy się wrażeniami.