Większość z nas lubi rzeczy mierzalne – trudność, przewyższenie, czas przejścia, zdobycie tego lub innego szczytu. Możemy wtedy jasno określić, czy coś było wyczynem, czy jedynie wprawką. Jednak czy faktycznie współczynniki te są tak prosto mierzalne i porównywalne? I czy są najważniejsze?
Prekursor polskiej turystyki narciarskiej, Józef Oppenheim, pisał: „Stopień trudności danej drogi narciarskiej jest więc teoretycznie bardzo trudny do określenia. Zależy bowiem w stu procentach prawie od jego królewskiej mości śniegu i jej wysokości pogody. Wbrew pozorom, stromizna odgrywa trzeciorzędną rolę. Tam gdzie przy lodzie, lub szreni, kark skręcić można przy 20% kącie nachylenia zbocza tatrzańskiego, to kiedyindziej na puchu, lub firnie, gwizdać możesz, szusując ze zbocza o 40% spadzie” (cyt. Józef Oppenheim „ Szlaki narciarskie Tatr polskich”, 1936).
Tak więc, by w pełni ocenić i porównać dany zjazd, czy wielodniowy trawers, na powyższe – proste na pierwszy rzut oka – książkowe mierniki trudności, musimy brać dość znaczne poprawki, choćby na informacje o warunkach śnieżnych i pogodowych.
Gdy oglądam wyczyny zjazdowe topowych ekstremistów skialpinistycznych takich jak Vivian Bruchez czy Killian Jornet (dla niezaznajomionych z pojęciem dry skiing, polecam małą zajawkę: https://www.youtube.com/watch?v=Z-NrLIBoUOM), mimo dużego podziwu dla umiejętności poruszania się w tak trudnym terenie (bo jazdy tam mało), mam też w sobie pewne przeświadczenie, iż coś w tym jest nie tak. Czegoś mi tam brakuje i zjazdy takie są w pewien sposób nieatrakcyjne. Chodzi o miernik nieoczywisty, nieuchwytny i subiektywny – nazwijmy go za Oppenheimem „klasą”, lub może lepiej estetyką, czy stylem.
Każdy z nas czyta i wykorzystuje teren zupełnie inaczej – dla jednego zjazd żlebem, będzie rozedrganą walką o przeżycie na środku pola śnieżnego, inny wykorzysta nawiany po bokach śnieg, by zrobić szybkie, efektowne pióropusze w skrętach, a jeszcze inny pewnie puści się z furkotem “na krechę” w dół kuluaru.
Wywodzę się ze środowiska freeridowego, gdzie właśnie ocena stylu, klasy i płynności jest jednym z najważniejszych kryteriów i często przyćmiewa aspekt trudności stoku. Co kryje się za ową klasą i estetyką? To sposób w jaki nasza linia i sposób zjazdu wpisuje się w krajobraz. Piękno w tym ujęciu polega na jak najlepszym połączeniu możliwości jaki daje nam teren z aspektami czysto technicznymi i sportowymi – płynnością, pewnością i dynamiką.
Ów styl jest miernikiem bardzo ulotnym i ograniczonym, bo odnosi się jedynie do momentu zjazdu, a ocenę wystawiają zwykle znajomi, czekający w dolinie – przybiciem piątki, czy “klaśnięciem” kijków. Niestety nie da się nim pochwalić na stravie.
Często odnoszę wrażenie, iż wielu skiturowców goni przede wszystkim za odhaczeniem kolejnych wyczynów, cyfr, „wstawia” się w zjazdy, przykładając miarkę wspinaczkową, jakby były to powtarzalne problemy boulderowe, zapominając, że właśnie noty za styl, jak nic innego, pokazują klasę narciarską. Osobiście dużo bardziej cenię płynne i wizualnie atrakcyjne zjazdy z furkotem na prostych górkach, nad niepewne skrobanie nartami na zbyt trudnych stokach.
Przy wyborze kolejnego zjazdu gorąco polecam spróbować spojrzeć na teren jak na plac zabaw, nie puszczając się najbardziej oczywistym wariantem, lecz odnaleźć małe elementy terenu mogące urozmaicić przejazd i nadać mu charakterystyczny sznyt. By na dnie doliny móc z zadowoleniem odwrócić się i z dumą popatrzyć na ten jeden, wybijający się spośród innych pewny i ładny ślad. Dla mnie uczucie satysfakcji z jakości zjazdu podbija też mój najważniejszy miernik w sporcie – “fun factor”.