W czasach, gdy globalne ocieplenie daje się we znaki i w połowie grudnia próżno szukać naturalnego śniegu w rodzimych górach a obostrzenia związane z pandemią mocno utrudniają działania poza krajem, trzeba być elastycznym i wyrywać z sezonu co tylko się da.
Zatwierdzony urlop przeznaczony na szkoleniowy wyjazd KW Kraków do Maso Corto trzeba było wykorzystać 😉 Na szczęście Jakub Kościelny oznajmił, że może pojechać na przedłużony weekend, a że jesteśmy ludźmi aktywnymi i nie lubimy siedzieć w domach to automatycznie zaczęliśmy snuć plany na drugi tydzień grudnia.
Trzy wyjścia z Kubą z Gondoli na Małe Skrzyczne wystarczyły, by wybrać rejon i opracować wstępny zarys wycieczki. Prognozowane 100-150 cm opadu w weekend w Alpach tylko podsyciły nasz zapał.
Początkowo plan zakładał działania skiturowo-freeride’owe z winterraumu Neue Prager Hütte (2796 m.), lecz wspomniany opad śniegu połączony z wiatrem podniósł stopień zagrożenia lawinowego w grupie Venedigera do 5 – najwyższego. Na piątek 11 grudnia prognozowana była już stabilna 3, a po północnej stronie grani 3-2 z tendencją malejącą. Szybka modyfikacja planu i jedziemy do Salzau, by przez dolinę Obersulzbachtal dojść do winterraumu Kürsinger Hütte (2558 m.) i działać na okolicznych szczytach. Jako że Kuba był w tej dolinie wspinaczkowo w te wakacje (Crazyalpinist – Dwie Granie), wiedzieliśmy, że na parkingu trzeba sprawdzić zagrożenie lawinowe i prognozy, bo dalej zasięgu nie uświadczymy.
Lawinowa 2 i przynajmniej półtora dnia pogody – ruszamy z optymizmem! Byliśmy pierwsi i jedyni w dolinie. Od samochodu zaczęliśmy iść na fokach, ale początek był zaskakująco skromny jeśli chodzi o ilość śniegu. Na szczęście z każdym kolejnym kilometrem długiej i niestety dość płaskiej doliny Obersulzbachtal puchowa pierzyna rosła w oczach. Piękna alpejska sceneria, las, mróz, słońce górujące nad doliną i prywatnymi drewnianymi chatami, na których dachach widać było grubość opadu oraz tropy zwierząt – jedyne ślady życia w dolinie. Klimat jak ze skiturowej bajki!
Wspinamy się mozolnie podziwiając fantastyczne warunki, a ze stromych stoków ograniczających dolinę lecą różnej wielkości pyłówki. W okolicach schroniska Postalm (1700 m.) doganiają nas leśniczy na skuterach śnieżnych (jedyne osoby, które spotykamy przez weekend) i gdy dowiadują się o naszym planie oznajmiają, że winterraum przy Kürsinger Hütte jest zamknięty. Kiwamy głową i idziemy dalej nie wierząc do końca w to co usłyszeliśmy. Niedługo później docieramy do schroniska Obersulzbach Hütte (1739 m.), przy którym leśniczy ścinają choinki na święta i tym razem już podniesionym głosem informują, żebyśmy nie szli wyżej, bo jest pozamykane przez pandemię koronawirusa. Jednocześnie mówią, że możemy ewentualnie zanocować w tutejszym winterraumie. Cóż, jeśli byłaby to prawda to czekałby nas wyżej nocleg awaryjny, a tutaj mamy pewny dach nad głową i piec opalany drewnem. Rozsądek bierze górę. Zostajemy…
Jest dopiero po 13:00, więc zostawiamy plecaki i idziemy na lekko na krótki rekonesans dalszej części doliny. Wzmagający się, przenikliwy wiatr i płaski teren jednak nie zachęcają do zbyt dalekiej eksploracji, więc szybko uciekamy rozpalać w piecu 🙂
Winterraum pomimo niewielkich rozmiarów ma wszystko, co potrzebne do wygodnego spędzenia nocy – do czego już zdążyliśmy się przyzwyczaić w Alpach Austriackich. Piec, drewno, rozpałka, garnki, kubki, talerze, materace, koce, sznurki do suszenia rzeczy… Nie było “crocsów”, dlatego na Google Maps będą tylko 4 gwiazdki :-)) Rozgaszczamy się, odśnieżamy przedsionek, uzupełniamy paliwo, robimy przepak i postanawiamy iść nazajutrz w stronę Grossvenedigera i dojść tak daleko na ile pogoda pozwoli. Po świetnie przespanej nocy i obfitym śniadaniu (kaszotto!) ruszamy o 7:30 po wczorajszych śladach. Pogoda dobra, trochę wysokich chmur oraz brak wiatru. Idąc płaską częścią doliny, mijamy wyciąg do Kürsinger Hütte, wspinamy się na próg jeziora polodowcowego i dalej po jeziorze zmierzamy w stronę lodowca. Śnieg na tym odcinku, był mocno sprasowany i wywiany, a my już wiedzieliśmy, że zjeżdżając to miejsce będziemy pokonywać “na Justynę Kowalczyk”.
Wchodzimy na lodowiec Obersulzbachkees, by powoli piąć się w górę zostawiając jedynie dwa ślady nart na gładkiej niczym tafla wody powierzchni śniegu. Po lewej stronie pokazuje nam się kawałek schroniska Kürsinger Hütte. Grossvenediger dumnie prezentuje swoją sylwetkę w oddali, a chmury i słońce nad nim tworzą ciekawe efekty. Z letnich obserwacji Kuby na drodze przez lodowiec nie ma szerokich szczelin. Mając dobrą widoczność i znając orientacyjny przebieg trasy postanawiamy nie związywać się liną.
Czas mija, wysokość rośnie i czuć już jej wpływ na naszą wydolność. Niebo w między czasie zrobiło się czyste. Raz do przodu wychodzi Kuba raz ja. Widoki na otaczające nas trzytysięczniki stają się coraz ciekawsze, ale widzimy niestety, że do Grossvenedigera przykleiła się chmura. W oddali zauważamy, że niebo znów zaczyna robić się szare, a przed nami w końcu ukazuje się przełęcz Venedigerscharte (3407 m.). Wygląda bardzo zachęcająco. Gdy jesteśmy w połowie drogi na wspomnianą przełęcz, doganiają nas prognozowane w drugiej części dnia zmiany pogodowe. Przez chwilę głośno zastanawiam się czy warto wchodzić do góry i zjeżdżać w gorszej widoczności, czy może lepiej zjechać z przełęczy w słońcu. Po krótkiej rozmowie z Kubą postanawiamy jednak wejść ostatnie 250 metrów na fokach pod sam szczyt i dokonać pełnego zjazdu.
Jeszcze przed szczytem ubraliśmy się do zjazdu. Na górze pstrykamy szybkie fotki, przepinamy się i zjeżdżamy po wywianym zboczu, uciekając od przeszywającego zimnego wiatru i temperatury odczuwalnej w okolicach przynajmniej minus kilkunastu stopni. Od przełęczy zjazd w puchu dostarcza nam wiele radości. Widoczność jest ograniczona, pada śnieg, trzymamy się więc własnych śladów i kręcimy z uśmiechem na ustach. Szybko dojeżdżamy do okolic jeziora, gdzie śnieg zmienia swoją strukturę, a teren się wypłaszcza. Przedzieramy się do progu, optymalizujemy linie zjazdu pod kątem najmniejszego użycia kijów i po chwili znajdujemy się już “w domu”. Około 16 km +/- 1900 m pokonaliśmy w niecałe 9 godzin w tym 1.5 godziny zjazdu.
Resztę dnia spędzamy przy piecu relaksując się i zjadając zapasy przeznaczone na niedzielę 🙂 Wiemy, że jutro z tej wysokości nie będzie nam dane nic zdziałać, więc pozostanie nam tylko zjazd do auta po śniadaniu. Jak się rano okazało pogoda i tak nie pozwoliłaby na działalność wysoko
w górach. Cały czas prószył śnieg, a pułap chmur był gdzieś na wysokości 2000 m.
Zjazd z początku ciężko nazwać zjazdem. Suniemy po płaskim raz z kija, raz “na Justynę”, by za chwilę zjechać z niewielkiej pochyłości kilkadziesiąt metrów. Aż docieramy do serpentyn na stokówce gdzie grawitacja przybija z nami żółwia i jedziemy jak należy prawie pod sam samochód. Pakujemy się i późnym wieczorem jesteśmy już we własnych domach. Jacek Gaczkowski i Jakub Kościelny
Mapa i profil trasy: